Kiedy były występy, spotkania autorskie, itp. pracy było dużo. Wtedy się nie nudziłam. Jednak tego też nie lubiłam, bo trzeba było być mega kontaktowym, otwartym, uśmiechniętym. (Od pierwszego wejrzenia, bo przecież wątpliwe było kolejne).
A jak już wspominałam to nie jest mój konik.
Głupio było mi komukolwiek mówić, że nie podoba mi
się ta praca, bo przecież lepiej trafić nie mogłam.
Chciałam mieć tam jakieś
konkretne zadanie. Człowiek musi
czuć się potrzebny.
Sięgając pamięcią do mojego dzieciństwa, zawsze chciałam
pomagać mamie w pracach w kuchni, szczególnie tych przedświątecznych.
Kiedy
pytałam, co mogę zrobić, zawsze padała ta sama odpowiedź „możesz pozmywać
naczynia”. Za każdym razem byłam tak samo rozczarowana, jednak nie dawałam za
wygraną.
Teraz obiecuje sobie, że nie będę Klaudii tego proponowała, kiedy sama będzie chciała pomóc (chociaż lepiej się nie zarzekać). Lubiłam też obserwować
mamę przy myciu wanny. Nie mogłam się doczekać, kiedy sama zacznę to robić.
Oczywiście, gdy obowiązek ten spadł na moje barki, przestało mi się to podobać. (Choć w sumie jako były spec od sprzątania, najbardziej lubiłam sprzątać łazienki).
Moja córka, mająca niewiele ponad rok, już lubi czuć się
potrzebna. Uwielbia coś komuś zanieść, wyrzucić po sobie chociażby pampersa.
Chyba jesteśmy tak zaprogramowani? W Kościele dałam jej pieniążek, żeby
wrzuciła księdzu do koszyka. Ależ ona miała misję! Czuła się taka ważna. Co
najważniejsze, chwilę usiedziała w miejscu...
Ps. Jednak mój odrost jest trochę żółty w świetle dziennym.
Muszę zrobić fioletową miksturę. Teraz
już wiem jak jej używać. Rozmieszam ją z odżywką, nałożę na parę minut na same
odrosty i potem umyje głowę. Dawniej robiłam tak, że płukałam po całej długości
włosów i chodziłam z fioletowymi pasmami przez parę dni…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz