Było to bardzo opłacalne,
bo za sprzątanie raz w tygodniu, które trwało około godziny, dostawałam niecałe
300zł na miesiąc. Minusem było to, że były one na wygwizdowie. Żeby się tam
dostać, trzeba było jechać tramwajem, potem wsiąść do autobusu, który jeździł
bardzo rzadko. Pierwsza moja wyprawa była nieudana. Wysiadłam dwa przystanki
dalej i nie miałam pojęcia jak tam dojść. Na dodatek nie miałam kogo zapytać o
drogę, bo byłam na wielkim pustkowiu, gdzie powstawała nowa droga. Chyba
obwodnica południowa Gdańska, ale pewności nie mam. Na szczęście zjawiło się
dwóch Panów, chyba geodetów, którzy mnie pokierowali. Pamiętam, że było wtedy
bardzo gorąco, byłam wykończona tą drogą, a czekało mnie jeszcze sprzątanie i
powrót do domu. Jakimś cudem trafiłam na miejsce. Byłam z siebie dumna. Praca
nie była ciężka, tylko bardzo brudna i niewdzięczna. Kurz był wszędzie. Moje
włosy były sztywne jak po lakierze.
Niewdzięczna z tego względu, że wchodzili
tam pracownicy z błotem pod butami. Nawet nie starali się udawać, że trzepią je
przed wejściem.
Kiedy stamtąd wychodziłam miałam niemałe szczęście, że jechali
faceci jakimś busem i spytali się czy chce jechać z nimi. Nawet przez myśl mi
nie przeszło, że mogliby mi coś zrobić, taka byłam im wdzięczna. Oczywiście
wyszłam z tej podróży bez szwanku. Nie zniechęciło mnie to na następny tydzień.
Chociaż później było jeszcze gorzej z autobusami, bo przestały jeździć tą
drogą. Fart mnie nie opuszczał i Pani Irenka, moja koleżanka po fachu,
zaaferowała mi swój rower. Jeździłam na skróty ulicą Długą. Cała droga
zajmowała mi około 20 minut. Wtedy modliłam się, żeby nie padało.
Raz spotkał
mnie deszcz na rowerze i moja brygadzistka Jadwiga użyczyła mi swoją
żółto-granatową przeciwdeszczową kurtkę. Cała w niej zniknęłam. Wolałam jednak
to, niż być mokra. Wstyd był nieziemski.
Pocieszało mnie to, że raczej nie spotkam nikogo znajomego. Jazda rowerem miała
jeszcze jeden minus, nie miał błotnika. Moje plecy w deszczowe
dni pokryte były błotnymi piegami. A czekała mnie jeszcze
podróż powrotna do domu.
Pociągiem.
Tiry także nie krępowały się przejeżdżać
koło mnie z całym impetem.
Zdarzało
się, że dojeżdżałam tramwajem najbliżej jak się dało i szłam połowę drogi pieszo.
Pamiętam, że z potworem autobus znacznie częściej pasował. Chyba dlatego,
ze niedaleko była duża firma i były to godziny powrotu pracowników z pracy do
domu.
Najpierw
zamiatałam wszystko miotłą. Kurz się unosił niemiłosiernie. Przeszkadzało to
jedynej dziewczynie, którą widywałam parę razy.
Wcale się jej nie dziwie.
Szefowa zaopatrzyła mnie w odkurzacz. Kurzu było mniej, za to pracy miałam
więcej, bo co chwilę musiałam go czyścić, tak szybko się zapełniał. Zdecydowanie
wolałam miotłę.
Mus to mus.
Co tydzień widywałam tam dwóch tych samych
chłopaków. Reszta była ruchoma.
Nie lubiłam ich, bo myślałam, że oni myślą, że
mam tak małe ambicje. Ja natomiast uważałam ich za buców. Poza tym pod ich
biurkami błoto tworzyło pokaźne kopce.
Później doszła do nich ekipa górali.
Jeden był szczególnie sympatyczny. Nie współczuł mi mojej pracy, tylko
rozmawiał ze mną jak z równym. Z trzy razy nawet podwiózł mnie na dworzec, przy
okazji. Lubiłam sprzątać jego gabinet. Akurat on szanował moją pracę. Od tej
pory wielką sympatią darzę górali!
Zaopatrzyłam się w trampki o brudnym, szarym kolorze, żeby stopiły się z kurzem, bo głupio mi było wracać pociągiem w brudnych butach. Oczywiście, nosiłam ze sobą mokre chusteczki, ale kurz się przebijał. Wolałam mieć pewność, że będzie niewidoczny. Chociaż sama nie wiem co gorsze, „brudne” trampki czy brud na ładniejszych butach?
Głupie w tej
pracy było to, że dłonie dostawały nieźle popalić. A jak sami wiecie, urodą moje
dłonie nie grzeszą. Lakier schodził po jednym dniu i były bardzo suche.
Ps. Widzicie? Nawet sprzątaczka musi być "kreatywna"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz