03 kwietnia 2017

Poród i inne perypetie

„Chyba jesteśmy już za duże na lalki!”

„No, masz racje. Nie powinnyśmy się nimi bawić”

„Hm, to co robimy?

„Nie wiem, masz jakiś pomysł?”

„Niech pomyśle…”

Oczywiście, bawiłyśmy się lalkami…

Postanowiłyśmy z Ewą, wybrać się do Pelplina z naszymi lalkami. Szłyśmy ze złudnym przekonaniem, że napotkani ludzie pomyślą, że to nasze dzieci! Jednak już koło wiaduktu, czyli kawałek odchodząc od tablicy informującej, że kończy się nasza wioska, przestraszyłyśmy się jakiejś postaci ubranej na biało, prawdopodobnie zbierającej grzyby lub jakieś owoce i zawróciłyśmy.
Trudno nam było się rozstać z naszymi lalkami. Bardzo marzyłyśmy o wózkach dla naszych lal.
Wtedy już w ogóle nie podpadłoby, że to nieprawdziwe dzieci! Taka dedukcja.
Ewa jako pierwsza uczyła mnie jazdy rowerem. Zjeżdżałam z górki, która pokryta była szlaką. Po jednej stronie drogi było pole, po drugiej ogródki działkowe. Tam gdzie było pole, były tez pokrzywy niestety, więc wpadłam prosto w nie. To mnie skutecznie zniechęciło do dalszej nauki. Później, na boisku, jeździć rowerem uczyła mnie kuzynka. Dopingowała mnie słowami „No jedź! Wszyscy będą się z Ciebie śmiać, że nie umiesz jeździć..” Podziałało. Nauczyłam się jeździć moim czerwonym składakiem. Podobnym do tego, jaki miała moja ciotka Helena. Bardzo go lubiłam. Nie miał przerzutek, hamowało się nogą do tyłu. Cieszyłam się, że nie ma tej całej techniki co górale, bo mnie przerażała. Do dziś tak mam, że lubię rzeczy najprostsze, najmniej skomplikowane. Długo cieszyłam się moim składakiem. Zresztą nie miałam wyboru, bo nie dostałam roweru na Komunię ani inną okazję. Z tego co pamiętam nie ubolewałam nad tym. Rower ten był po moim tacie. Codziennie nim dojeżdżał na Stocki Młyn do pracy, dopóki nie dorobił się górala. Mój brat na szczęście, rower dostał na Komunię, więc nie miałam konkurencji co do składaka. Naprawdę zasuwałam na nim i czułam się w nim pewnie. Parę  lat temu, też kupiłam sobie składak. Beżowy, z koszykiem z przodu, który był już parę razy lutowany. W stylu retro. Na nim też czuje się tak pewnie. Dość ciężko jedzie, jednak ja to lubię. Nie podoba mi się jazda z najlżejszą przerzutką. Mam wtedy wrażenie jakbym nie panowała nad rowerem.
Dzisiaj jest ten dzień, kiedy nasza Klaudia jest z nami rok! Równo rok temu jechałam na porodówkę.
Poczułam, że coś się dzieję, ale to były takie lekkie skurcze, nawet nie wiem czy można to nazwać skurczami. W każdym bądź razie coś było. Bo przedtem kompletnie nic się nie działo, co mogłoby sugerować, że to już. No i jak zaczęły się te skurcze, to Grzesiu wpadł na pomysł, że zrobi mi ostatnie zdjęcia z brzuchem. Przy pierwszych jeszcze się uśmiechałam, ale później już tak się zestresowałam, że to może już i sesja dobiegła końca. Byliśmy wtedy w Pelplinie u Grzesia rodziców, a torba była w Kulicach u moich rodziców, gdzie mieszkaliśmy. Na szczęście to była sobota i przyjechali po nas z torbą do Pelplina i zawieźli nas do Szpitala. W drodze stwierdziłam, że jednak możemy się cofnąć, bo chyba nie mam już skurczy. Bo tak to jest, że stresu akcja porodowa może zostać przerwana. Jednak dotarliśmy na miejsce. Przebrałam się w pidżamę. Ale nie tą, którą miałam przygotowaną na poród, której nie byłoby szkoda potem wyrzucić, bo okazało się, że jest za krótka. Byłam zmuszona więc wziąć tą „lepszą”, przeznaczoną na później. Kiedy dotarłam już na salę porodową, zostałam podłączona do jakiejś maszyny, która bada co tam u dzidziusia słychać. Położna stwierdziła, że za wcześnie przyjechałam, bo tu za dużo się nie dzieje. Jednak w miarę upływu czasu, skurcze stały się silniejsze i częstsze. Mąż i rodzice czekali na mnie w poczekalni i mogłam do nich wychodzić. Całe szczęście, że nie byłam sama w takiej chwili. Współczuje wszystkim, tzn. wszystkim kobietom, które muszą przez to same przechodzić. Jednak robiło się coraz później i położne stwierdziły, że zostaje na Sali przedporodowej i jeśli akcja porodowa zacznie się dziać będę mogła zadzwonić po męża i przyjedzie, jeśli będę chciała oczywiście. Miałam wziąć godzinny prysznic, który złagodzi ból i rzeczywiście przynosił ulgę. Ogólnie to tak bolało, że nie wiedziałam co ze sobą zrobić, jak się usiąść, jak chodzić, żeby sobie ulżyć. Zaczęłam wymiotować, myślę, że z tego bólu. Cały poród również wymiotowałam. Szczerze, to nie sądziłam, że może tak boleć. Położne były dość oschłe. Były dwie, bo akurat trafiłam na zmianę. Jedna mnie przyjmowała, natomiast druga odbierała poród. Spodziewałam się specjalnego traktowania, którego jednak się nie doczekałam. Myślałam, że skoro mnie to tak boli, to ktoś powinien mnie pożałować i jakoś mi ulżyć. Niedoczekanie. Nie mogę jednak powiedzieć, że traktowana byłam źle. Było ok, ale z dystansem.
Jak już wspomniałam, trafiłam na zmianę położnych i poród odbierała inna Pani niż mnie przyjmowała. Może to i dobrze, bo ta położna zadecydowała o cesarskim cięciu, po 4 godzinach męczarni. Stwierdziła, że Klaudia owinęła się pępowiną wokół szyi. Ginekolog nie był zbytnio zainteresowany przebiegiem porodu, a może takie tylko sprawiał wrażenie. Zapomniałam Wam powiedzieć, że mój Mąż był ze mną, chociaż nie było to planowane. Jednak zadzwoniłam do niego, żeby przyjechał, bo już się zaczęło i będzie mógł wejść na sale. Nie spodziewał się chyba, że jedzie na całą akcję. Położna pozwoliła mu wejść bez szpitalnych butów i fartucha. Pewnie dlatego że była już noc. Jestem mu mega wdzięczna, że był ze mną. Zawsze raźniej.
Męczyłam się i męczyłam a nasza Klaudia, jak już wiecie, wywinęła nam psikusa i owinęła się pępowiną. Kiedy jednak zdecydowali o cesarskim cięciu byłam prze-szczęśliwa, że mój ból dobiegnie końca. Nie ważne, że później będzie bolało bardziej. Chociaż kto wie, jak boli po naturalnym porodzie. Szczerze mówiąc drugi raz też wybrałabym cesarskie cięcie.
Ps. Wyjaśniam, aby uniknąć spekulacji, że podaje nieprawdziwe informację. Klaudia urodziła się 10 stycznia. Pisałam to wcześniej niż publikuje.  

                                                       Do "usłyszenia"!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz